sobota, listopada 28

12 Rozdział

Boję się otworzyć oczy. To wszystko wydaje się tak nieracjonalne i nieprawdziwe. To aż śmieszne. Nie mogę sobie tego wyobrazić.  Zaciskam mocniej powieki.  Co mam  mu powiedzieć? Jak to wytłumaczyć? Właściwie co ja chcę mu wyjaśniać? Czemu to aż takie trudne? Po tysiącach pomysłów zaczynam działać. Odsuwam się powoli od niego dopóki moje plecy nie dotkną drzwi od samochodu. Zmuszam się do spojrzenia w jego oczy. Jak mam mu to niby powiedzieć? 
-Scarlet?- tak mi jest go żal. Nie zasłużył sobie na mnie.
-Nie mów do mnie. Myślę co z tobą zrobić…- próbuję opanować drżący głos. Czy ja to powiedziałam? W samochodzie zapada cisza, która jakby mówiła mi „To definitywnie twoja wina.” Czuję wyrzuty sumienia, które boleśnie dają o sobie znać. On natomiast unika mojego wzroku. Nie dziwię mu się. Przeczesuję swoje włosy. Chcę się do niego przybliżyć, ale wtedy drzwi samochodu się otwierają. Do środka wpada Mark a z drugiej strony Alice. Trzaskają drzwiami i wściekle zapinają pasy. Czyli im też nie poszło najlepiej. Samochód rusza. Wszyscy patrzymy w swoje okna. Nikt nie chce się odezwać pierwszy. Ta cisza mnie przygniata. Coś w stylu, gdy piszesz sprawdzian i znasz odpowiedź, ale za żadne skarby nie możesz jej sobie przypomnieć. Zerkam co chwila na Louisa. Co on teraz myśli? Pewnie mnie nienawidzi. Ludzie jaka ja jestem okropna! Chłopak wyznaje ci miłość a ty to normalnie gnieciesz, depczesz i wrzucasz do ognia… I z uśmiechem patrzysz jak się pali… Jestem potworem. Gdy zatrzymujemy się na skrzyżowaniu nagle Louis, który przegryzał  wciąż wargę warczy do mnie.
-Czego się tak gapisz?- Spuszczam automatycznie oczy po czym sama się karcę za to. Przybieram „zimną” maskę. Próbuję uspokoić wszystkie moje emocje, które nagle się budzą i krzyczą, że to beznadziejny pomysł.
-Milej się już nie dało?- odwarkuję. Graj dalej. Nie chcę go zranić, ale już to zrobiłam. Poza tym nie jestem przyzwyczajona do przeprosin. Patrzy na mnie ze wściekłością.
-O co ci do jasnej ciasnej chodzi!- wrzeszczy. Zaciskam pięści. Wnętrzności się skręcają a w gardle pojawia się gula. Błagam nie mów dalej.
-A tobie?- Wieź się ugryź w ten głupi język Scarlet!- Mówię do ciebie normalnie a ty…
-Mówisz do mnie normalnie?- prycha- Ja tu cię całuję, czyli okazuję ci uczucia, które żywię już od wielu lat a ty mi mówisz, zamknij się bo myślę?
Zabolało. Jedna część mnie chciała się naprawdę rozpłakać, przeprosić i skulić się w kulkę w jednej chwili, ale druga, która teraz aktualnie miała przewagę chciała go tylko zabić.
-Nie tak to powiedziałam.- mruczę pod nosem.- Poza tym nie trzeba było mnie zostawiać na tyle lat!
-To NIE BYŁA MOJA WINA!
-BĘDZIESZ TAK MÓWIŁ DO KOŃCA SWOJEGO ŻYCIA! ZAWSZE TYLKO „TO NIE MOJA WINA!!!!” TO KOGO?
-Możecie się wreszcie PRZYMKNĄĆ?- Mark warczy znad kierownicy. Alice od razu się podrywa i zmierza go nienawistnym spojrzeniem. Na chwilę zapominam o Louisie i przyglądam się im z bliska.
-A co ci to przeszkadza!? A może jej wypowiedzi też cię drażnią?- krzyżuje ręce  i mruży oczy, co u niej znaczy „nienawidzę cię tak mocno, że nawet sobie tego nie wyobrażasz”. A o co im mogło pójść?
-A żebyś wiedziała, że mnie drażni!- krzyczy i rusza szybko gdy słyszy klakson za sobą.
-Chwila co ty masz do mnie?- pytam się.
-Nic. Po prostu jest głupi…- mówi Alice, ale Louis się wtrąca.
-Nie. Marka wkurzają twoje wypowiedzi czemu się nie dziwę.
Mierzę go nienawistnym spojrzeniem.
-A tak?- mówię lodowatym tonem.- A co ci się jeszcze nie podoba?!
Podnosi podbródek. Gdy otwiera usta zauważam u niego kły.
-To, że jesteś dwulicowa. Jestem najokrutniejszą osobą jaką w życiu spotkałem. Nigdy nie jesteś sobą. Nie potrafisz być sobą. Chcesz tego, ale tego nie potrafisz. Jesteś po prostu beznadziejna i o tym wiesz… Zawsze coś musisz zepsuć.
- Zamknij się- mówię pod nosem.
-Ach tak? Dawałaś mi sygnały, że coś do mnie czujesz. I nie mów, że tego nie robiłaś.
-Zamknij się.- mówię głośniej. Alice i Mark cichną.
-Czemu robiłaś mi nadzieję! To dla ciebie było zabawne? Czy…
-ZATRZYMAJ SIĘ!!!- krzyczę. Mark zaskoczony mocno wciska hamulec. Wszyscy lecimy do przodu. Po sekundzie odpinam szybko pasy i trzęsącymi dłońmi otwieram drzwi. Wybiegam z samochodu i biegnę przed siebie. W uszach mi szumi. Nie widzę wyraźnie przez łzy. Ale biegnę. Biegnę jakby życie od tego zależało. Dopiero gdy czuję tępy ból w klatce piersiowej zwalniam. Oddycham głęboko by uspokoić oddech. Rozglądam się. Czuję ulge gdy rozpoznaję okolice. Znam ją jak własną kieszeń. Ocieram łzy rękawem. Idę chodnikiem. Idiotka, idiotka ze mnie… Przegryzam wargę aż czuję smak krwi. Pocieram sobie ramiona gdy wieje zimny wiatr. Od tak dawna chciałam mieć chłopaka i kiedy nareszcie zdarza się taka szansa ja… niszczę ją. Przechodzę obok domu Louisa. W sumie... Nie bez powodów nie udało mi się z Jamesem. Zatrzymuję  się. Patrzę na jego dom. Potem podnoszę podbródek i uśmiecham się, ale myślę, że bardziej wyszło to jak jakiś grymas. Dlatego też po chwili rezygnuję z tego.
-A spadaj…- mruczę i ruszam szybko do swojego domu. Przeskakuję po dwa stopnie i dzwonię do drzwi. Otwiera mi tata. Dziękuję mu i szybko ściągam buty. Kurtkę rzucam na wieszak.
-Wróciłaś?- głos mamy dochodzi z kuchni. Postanawiam rzucić krótkie „tak” I zniknąć w swoim pokoju by zatopić się w bezdennej beznadziejności.  Staję w progu i zamieram. Angelina odwraca się i uśmiecha szeroko.
-Hej kochana. Jak tam impreza? Gdzie Louis?- w oczach pojawiają mi się łzy. Szybko je wycieram.
-Bardzo fajnie. Naprawdę. I nie wiem.- mówię z dziwnym, jakby nienależącym do mnie głosem. Mama widzi, że jednak nie było fajnie i pokazuje gestem bym sobie na spokojnie poszła. Kiwam lekko głową i żegnam się z Angeliną. Odwracam się szybko i biegnę do pokoju. Zamykam drzwi. Oddycham głęboko i powoli ściągam swoje ubrania. Ubieram pidżamę i kładę się do łóżka. Przykrywam się aż po sam czubek nosa. I dopiero teraz pozwalam sobie na łzy. Teraz gdy jestem sama.
***
-Dasz radę?- mama dotyka mojej dłoni. Patrzę przez okno. Na tłum uczniów, którzy idą, rozmawiają i śmieją się. Nagle czuję ogromną pustkę.
-Yhm… Oczywiście. – Całuję mamę w policzek, dziękuję jej i żegnam się. Dotykam zimnej klamki i wychodzę. Zamykam drzwi i patrzę jak odjeżdża. Pierwszą myślą było jednak pobiegnięcie za nią, ale jestem już, pod jakimś kątem dorosła, i muszę sama wypić piwo, którego sobie naważyłam. Idę w kierunku tłumu. Znowu przeciskam się przez uczniów. Mam po prostu ochotę krzyknąć by się te święte krowy przesunęły i kiedy jestem już tego blisko otwieram usta, ale nie mam sił by cokolwiek powiedzieć. Nie mam chęci. Po prostu poruszam się razem z grupą aż dotrę do swojej sali. Po długiej pielgrzymce, dostaję się tam. Od razu siadam w ostatniej ławce w kącie i nie zwracam na nic uwagi. Po beznadziejnej lekcji wychodzę. Idę powoli przez korytarz. Zapatrzona jestem w swoje buty. Nagle ciarki przechodzą mi po plecach. Podnoszę wzrok i czas jakby zwalnia. Moje piwne oczy spotykają się z błękitnymi, pięknymi tęczówkami. Błyszczą na chwilę i jestem pewna, że moje też rozbłysły, ale to była jedyna ciepła rzec, którą mogłam u niego zobaczyć. Ma zimną twarz. Zagryziona wargę oraz spięte ciało pokazują, że nie chcę mieć nic ze mną do czynienia. W końcu przechodzimy obok siebie nie wymieniając nawet słowa. Zatrzymuję się by po chwili znów ruszyć, jednak z wielkim bólem w sercu. Opuszczam ramiona. Czuję się okropnie. Nie dość, że straciłam chłopaka to jeszcze przyjaciela. Skręcam w boczny korytarz.
-Scarlet!- odwracam się. W głowie mam pustkę. Czuję jakby głowa wisiała mi na lince. Steven wraz ze swoją bandą idą w moim kierunku. Gdy dochodzą Steven ze swoim świńskim uśmieszkiem krzyżuje ręce.- Jak tam nasza gwiazdka?
-Dobrze.- odpowiadam mizernie. Odwracam wzrok.  Steven wygląda na trochę zdezorientowanego.
-Nie chcesz mi czegoś powiedzieć?- mówi zaczepnym tonem. Kręcę głową.
-Nie dziękuję.- klepię go po ramieniu i go omijam. On wydaje dźwięk pomiędzy jękiem a krzykiem przerażenia.
-Nie powiesz mi jaki to jestem głupi? Nic o mojej bandzie? NIC!!!- zatrzymuję się i odwracam tylko głowę w jego kierunku. Kiwam przecząco głową. On natychmiast do mnie podbiega co w jego wykonaniu śmiesznie wygląda. Chwyta mnie za rękę. Pewnie teraz bym go uderzyła, ale nie mam na to siły. On natomiast prowadzi mnie na parapet i każe mi na niego usiąść. Robię to i patrzę na niego trochę zaciekawiona. On coś mówi do swoich przyjaciół. Oni patrzą na mnie potem na niego i znów na mnie. Potem kiwają głowami i siadają obok mnie. Dobra to powoli mnie przeraża.
-Dobra a teraz mów co cię trapi.- mówi Steven. Chcę prychnąć, ale jednak z tego rezygnuję. Muszę się komuś wyżalić bo zwariuję. Powoli ze słowa do słowa opowiedziałam im o chłopaku (nie podałam imienia) który się we mnie zakochał i ja w nim, ale nie potrafię mu tego powiedzieć, choćby nie wiem co. Zawsze to zepsuję. Steven okazał się wspaniałym słuchaczem. Jego dwójka przyjaciół też. Gdy kończę im to opowiadać jednemu łezka się zakręciła w oku. Podaję mu chusteczkę a mi samej zrobiło się trochę lżej na sercu. Zawsze lepiej się czułam po powiedzeniu komuś o swoich problemach. Uśmiecham się nieśmiało to Stevena.
-Dzięki.- mruczę. On się zarumienił leciutko i odwrócił wzrok.
-Możesz na mnie liczyć. Poza tym nie poddawaj się z tym chłopakiem!- mówi i patrzy na mnie.  Patrzę na niego.
-Gdyby to było takie łatwe- mówię i łączę swoje palce. Uśmiecham się pod nosem.
-Kochasz go tak?- jeden z jego przyjaciół, Joe odzywa się. Zaskakuję mnie. Patrzę na niego. Kiwam powoli głową.- To w czym problem?
-Nie rozumiecie?- pytam się. Cała trójka wygląda jak sowy. Wielkie oczy czekają na wyjaśnienie. Wzdycham.- Problem leży we mnie!
Mówię to z wielkim bólem, ale to prawda! Louis miał rację. Wszystko psuję.
-No i?- otwieram szeroko usta, na słowa Stevena.
-Proszę?
-To proste. Po prostu nie utrudniaj!
-Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić- mruczę, ale uśmiecham się. Dam radę. Na pewno. Tak! Jeśli jeszcze raz da mi szansę… To ją na pewno wykorzystam. Jeśli ona nadejdzie… Uderzam lekko Stevena łokciem w ramię.
-Idiota- mówię. Otwiera szeroko swoje malutkie oczka a potem się śmieje.
-No i tak ma być. Trzymaj się!- macha mi i idzie dalej. Reszta rzuca mi krótkie cześć i odchodzą za Stevenem. Uśmiecham się. Od razu lepiej się czuję. Czemu to zrozumiałam jak jest już prawdopodobnie za późno? Przecieram oczy a gdy je otwieram widzę go. Stoi przede mną. Podnoszę głowę i patrzę na niego. Ma na sobie niebieską bluzę podkreślającą oczy i dżinsy. Kaptur naciągnął sobie na głowę. Biorę głęboki wdech.
-Możemy porozmawiać?- pytam nieśmiało. Przechyla głowę. Jego twarz nie zdradza żadnych uczuć. Przeraża mnie. Przełykam ślinę. Co ja wyprawiam? Daj mu lepiej spokój. Podnoszę się, ale Louis kręci na to głową. Podnoszę brew.
-Wybacz.- mówi tak bardzo cicho, że muszę się aż do niego przybliżyć. Jego głos jest słaby i szorstki. Dotyka swojej szyi.- Okazało się, że wczoraj jednak oberwałem w szyję. Dzisiaj są tego skutki.
Uśmiecha się, ale wychodzi to bardziej jak grymas niż uśmiech. Patrzę na niego. W jego oczy, które są zawsze takie same. Niezależnie od humoru. Przepełnione są miłością. Kieruję swój wzrok powoli na usta. I póki mam odwagę przybliżam się do niego i całuję. Szybko się odsuwam i przytulam go.
-Kocham cię. -Mówię. Zaciskam dłoń na jego plecach. –Naprawdę cię kocham. Przepraszam cię za wszystko!
Powoli czuję jak mnie obejmuje. Przytula mnie i szepce do ucha.
-Też cię bardzo kocham.- Kręci wolne okręgi na moich plecach.- Nie wiesz ile na to czekałem…
-Co ty na to, że mogę to sobie wyobrazić?- podsuwam nieśmiało. Podnosi jedną brew a jego oczy rozbłysły. Uśmiecha się i robi to tak słodko, jak to tylko chłopacy potrafią. Stoimy tak wtuleni gdy słyszymy nagle wrzask. Odrywamy się od siebie.
-Co jest?- pytam się Louisa. On się rozgląda i wącha w powietrzu. Nagle się zatrzymuje i patrzy na mnie. Przełyka ślinę a jego oczy mienią się złotem.

-Krew. Czuję krew. Dużo krwi.
~*~*~*~*~*
Tak wiem. Nawaliłam. Tak dłuuuugo mnie tu nie było, ale wstyd mi mówić, ale nie miałam aż ochoty tutaj wchodzić. Po prostu brak weny naprawdę dobija :)

Mam nadzieję, że ktoś to jednak będzie jeszcze czytać. Jeśli tak to życzę miłej lekturki!