Dlaczego
wszystko musi iść nie po mojej myśli? Powoli, zagryzając swoją
wargę, poruszam się ciemnymi korytarzami. Dzięki mocy Kitsune,
jestem w stanie poruszać się prawie bezszelestnie. Prawie. Nie
licząc mojego tragicznego stanu. Nawet cud by nie sprawił, żebym
poruszała się niezauważalnie dla wilkołaków. Bark pali mnie, ale
powoli już się do tego przyzwyczajam. W czasie skradania, prawie
natknęłam się na kilku fenrirów. Za każdym razem, gdy obok mnie
przechodzili, wstrzymywałam oddech i modliłam się by mnie nie
znaleźli. Po chwili jednak po prostu odchodzili a ja po dłuższym
czasie szłam dalej. Przez ten cały czas nie sądziłam, że to
miejsce mogło by być aż tak wielkie. Teraz gdy przechodzę przez
te wszystkie zawiłe korytarze, mam ochotę wrócić do swojego
małego pokoiku i znów zasnąć. Wszystko jest do siebie tak podobne
i niczym się nie różni. To jest nie do przejścia. Nagle moje
kolana w jednej chwili tracą siłę. Mało brakuje a uderzyłabym o
ziemie. W ostatniej jednak chwili wraca mi czucie. Dotykam dłonią
zimnej kamiennej ściany. Oddycham głęboko. Jestem tak bardzo
zmęczona. Moje powieki ważą chyba z tonę.
Ledwo widzę na wyciągnięcie ręki. To takie żałosne. Najchętniej
upadłabym teraz na ziemię, ale nie mogę tego zrobić. Muszę iść
dalej… Muszę iść do Lykaona. On musi mnie stąd wypuścić.
Ucieczka nie wchodzi w grę. Nie dam przecież rady. Nawet lisi bożek
mi nie pomoże. Poza tym, mam do pogadania z bestią tego pałacu.
Jak tylko wrócą mi siły. Zapamięta by nie zadzierać ze Scarlet
Lee. Wdycham. Z trudem zmuszam się do kolejnego marszu.
Nie
trwa to jednak długo.
Po
chwili suwam się po drzwiach. Cała moja "moc" już dawno
zniknęła. Nawet od Kitsune już nie działa. Siedzę na ziemi.
Czekam. Staram się utrzymać otwarte oczy, ale już nie potrafię.
Nawet kiwnięcie palcem jest dla mnie wyzwaniem. Słyszę kroki z
drugiego końca korytarza. Wiem, że powinnam uciec, ale nie mogę.
Jestem w stanie jedynie spojrzeć w tamtą stronę. Wszystko się
zamazuje a ja opadam ciężko na ziemie.
***
Zimna
woda przywraca mnie do życia. Jeśli w ogóle to, można
nazwać życiem. Otwieram oczy i krztuszę się. Podnoszę wzrok i
myślę, że zaraz zwymiotuję.
-
Czy ty naprawdę myślałaś, że sobie ot tak uciekniesz? - Lykaon
uśmiecha się pobłażliwie. Kuca przede mną i podnosi mi brutalnie
szczękę do góry. Próbuję go ugryźć, ale ta próba bardziej
przypomina zdychanie psa, niż cokolwiek innego. Chłopak cmoka z
niezadowolenia.
-
Nie bądź aż tak ostra. Bo jeszcze się sama zatniesz.
Głaszczę
mnie po głowie. Wolałabym już mieć miesiąc okres, niż znosić
jego towarzystwo. Nadal jestem zbyt słaba by zrobić cokolwiek poza
rzucaniem mu nienawistnych spojrzeń.
-
Dlaczego? - szepczę. Mój głos brzmi jak kamienie zgrzytające o
siebie. Chcę mi się płakać, ale nie mam już nawet łez.
Wszystkie je już wylałam.
-
Hmn… Ja chciałem pokojowo… Czyżby coś nie poszło po mojej
myśli?
Moja
nienawiść do niego wzrosła jeszcze bardziej. Pokojowo?! Niby
kiedy? Ostatkiem sił podnoszę się i klękam. Patrzę mu prosto w
oczy.
-
Nienawidzę Cię…
On
uśmiecha się tylko. Popycha mnie tak, że upadam na lewą stronę i
wbijając mi pazury w łydkę, przejeżdża nimi po niej. Mój wrzask
roznosi się po całym zamczysku. Czuję jak ciepła krew spływa mi
po nodze. Zamykam oczy. Mój ból tylko zachęca Lykaona. Celuje w
każdą moją kończynę, tak by mnie bolało, ale nie żeby zabiło.
Nogi… Ręce…
Wielu
z jego służących ma wyjść i zamknąć drzwi by mój wrzask nie
przypętał kogoś niepowołanego. Niby kogo? Jesteśmy pewnie na
jakiś pustkowiu. Przez sekundę, ale mogło mi się jedynie wydawać,
że widzę Biance… ma zapłakaną twarz. Uśmiecham się. Muszę
wyglądać okropnie. Ostatnim co słyszę zanim zemdleję to wrzask
Lykaona by wszyscy wyszli i jego niebezpiecznie blisko mnie, krwiste
ślepia.
Ciemność.
Czuję dokładnie każdą cząsteczkę mojego ciała. Czuję ją bo
pali mnie jak ogień. Siedzę skulona, otulona materiałem w kącie.
Reszta ubrania została rozerwana przez szał Lykaona. W drugim kącie
leżą kawałki mięsa i woda, której trochę się napiłam, ale
mięsa nawet nie mam zamiaru ruszać. Poza bólem czuję również
ciężkie i zimne poczucie winy lisa. Bawi mnie to. Gdyby nie on, nic
takiego by mnie nie spotkało…
Nie…
Gdybym
w ogóle nie żyła…
To
nie było by żadnego problemu. Nie sprawiałabym nikomu problemu.
Wszyscy
mieliby spokój.
Nikt
nie musiałby na mnie patrzeć, udawać miłych. Uśmiechać się.
Pomagać.
Jestem
jedynie ciężarem dla wszystkich.
Dla
uczniów, Jamesa, Alice... Louisa.
Na
samo jego wspomnienie w gardle rodzi się gula.
Nie
musiałabym tego wszystkiego przeżywać.
„Scarlet...”
Proszę…
Po
prostu mnie zostaw…
Mam
tego dosyć….
Nie
chcę ciebie znać!
"P
R O S Z Ę."
Zabij
mnie….
Cisza….
Kitsune?
Nic…
No
tak. Tylko na to zasługuję. Nikt nie chcę ze mną przebywać.
Każdego potrafię od siebie odrzucić. Wstaję. Na ścianie wisi
obraz. Pochodzę do niego. Biorę do rąk. Przez chwilę podziwiam
piękne ruchy pędzla i świetnie dobrane kolory… by po chwili
roztrzaskać go o ziemie. Uderzam nim. Raz po raz. Aż zostaję
jedynie kawałek ramy… Twardego, ostro zakończonego drewna.
„SCARLET!”
Wstrzymuję oddech. Podnoszę ręce. Zamykam oczy. „PRZESTAŃ!!!”
Dla wszystkich będzie lepiej… Przepraszam… „BŁAGAM CIEBIE
NIE RÓB TEGO!”
Przepraszam.
-SCARLET!
~*~*~*~*~*~*~
*Wiedziałam,
że o czymś zapomniałam.*
Tak
więc... moi kochani. Kolejny rozdział! Co też oznacza, że coraz
bliżej końca... im bliżej tym bardziej się boję. A poza tym mam
nadzieję, że rozdział się spodobał.
Trzymajcie
mi się tam kochani!
*Kolejny
edit*
Kolejne
dwa rozdziały będą dla mnie ciężkie. Mam nadzieję, że uda mi
się przelać moje pomysły na... komputer? I że końcówka powali
was? Taka malutka nadzieja :3